3. Plebania parafii św. Józefa

Powrót do listy

Przystanek nr.3. Budynek plebani parafii św. Józefa, niegdyś nad drogą była przerzucona kładka usprawniającą przejście do kościoła, kwatera dowództwa i miejsce narad komendy Obwodu, Inspektoratu i Podokręgu AK Rzeszów, którego kapelanem był miejscowy ks. kpt. Józef Czyż Ps. „Wołysz”.

Kim był Ksiądz Józef Czyż
Urodził się 13 III 1908 r. w Trześnio wie jako 8. dziecko Hieronima i Marceli z d. Ziemiańskiej. Studia gimnazjalne odbył w latach 1920-1929 w Brzozowie, po których studiował prawo we Lwowie na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Po roku przerwał jednak studia prawnicze i wstąpił do Seminarium Duchownego w Przemyślu, gdzie po 5 latach studiów teologicznych przyjął święcenia kapłańskie 23 VI 1935 r.
Pracował jako wikariusz w parafiach: Bieździeża do 9 II 1936 r., następnie pomagał choremu proboszczowi w Łężynach do 30 X 1936 r. skąd został przeniesiony na wikariusza do Rzeszowa-Staromieście, gdzie pozostał przez 9 lat do 17 XI 1945 r. Tu przeżył całą wojnę oddając się całkowicie nie tylko pracy kapłańskiej, ale z miłości do Ojczyzny w latach wojennych zaangażował się w pracę konspiracyjną.
Wojenna konspiracja
Z okropnością wojny ks. Józef spotkał się w pierwszych jej dniach, kiedy to pospieszył z posługą religijną do ofiar zbombardowanego pociągu osobowego stojącego na torach pomiędzy Budną a Staromieściem. Był jednym z pierwszych, który znalazł się w szeregach AK, mianowany na wniosek biskupa polowego Gawliny kapelanem obwodu rzeszowskiego „O.R.S." w stopniu kapitana - dokument podpisany przez komendanta Sił Zbrojnych AK, Bora-Komorowskiego - odznaczony Krzyżem AK, Medalem Wojska Polskiego, Krzyżem Walecznych, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Wszystkie odznaczenia otrzymał z Londynu.
Przez całą wojnę miał u siebie w pokoju na wikarówce kwaterę konspiracyjną Inspektoratu Rzeszowskiego AK, w której urzędował komendant pułkownik Łukasz Ciepliński, pseudonim „Pług". To właśnie w tym miejscu pułkownik często nocował, odbywał odprawy z dowódcami, spotykał się z żołnierzami, tam odbierał od nich przysięgę, wydawał rozkazy, przyjmował skoczków z Anglii (np. kapitana Władysława Micieka, pseudonim „Mazepa"). Dla wszystkich AK-owców z Rzeszowszczyzny postać Łukasza Cieplińskiego jest dobrze znana. Odważny, zdecydowany na wszystko, imponował żołnierzom podziemia swoją skromnością, wiernością złożonej przysiędze AK, swą nieugiętą postawą żołnierską. Wśród swoich znany jako pan Leszek. Był Poznańczykiem - ukończył szkołę kadetów. Przeszkolony konspiracyjnie na Węgrzech otrzymał misję organizowania na Rzeszowszczyźnie Z.W.Z., później AK. Ks. Józef Czyż jako długoletni mój proboszcz w parafii Przybyszówka wielokrotnie długimi wieczorami wspominał tego człowieka jako oddanego całkowicie Ojczyźnie, dobrego katolika, najlepszego konspiratora, który poprzez wszystkie lata wojny utrzymał się na jednej placówce jako inspektor AK w Rzeszowie.
W prasie ukazało się wiele opracowań o życiu i działalności pułkownika Łukasza Cieplińskiego jako inspektora AK na Rzeszowszczyźnie. Nie spotkałem jednak nigdzie szczegółowego opisu jego aresztowania i ucieczki z więzienia w Sanoku, o czym na podstawie opowiadań i zapisów Ks. Józefa Czyża chcę tu też szczególnie opowiedzieć.
W czasie powrotu z Węgier do Polski został w okolicy Baligrodu aresztowany razem z dwoma oficerami i osadzony w wiezieniu w Sanoku. Największym dowodem obciążającym go były mikrofilmy, które miały stanowić podstawę jego pracy konspiracyjnej. Zostały znalezione przy rewizji i przedstawione mu wraz z innymi rzeczami osobistymi na stole przesłuchań. Dwóch gestapowców zmieniało się przy przesłuchaniach. W pewnej chwili wyszli na chwilę obydwaj. Ciepliński, wykorzystując ten moment, chwycił filmy i wrzucił je do otwartego rozpalonego pieca. Kiedy po chwili wrócili gestapowcy i zauważyli brak filmów - zaniemówili. Ciepliński zobaczył na ich twarzach ogromne zdenerwowanie, jakieś podniecenie i niespokojne szukanie wzrokiem po kątach, pod stołem, patrzenie jeden na drugiego. Żaden jednak ani słowem nie wspomniał o tym co się stało. Przeprowadzili tylko jeszcze raz szczegółową rewizję.
Przy spisywaniu protokołu nie było już mowy o filmach, tak jakby w ogóle przedtem nie istniały. To dziwne zachowanie tłumaczył sobie oskarżony tym, że gestapowcy bali się panicznie ujawnienia ich nieostrożności przed wyższymi władzami. Woleli raczej zamilczeć o znalezieniu mikrofilmów przy aresztowanym.
Po przesłuchaniu płk Ciepliński znalazł się w celi z różnymi przestępcami. Warunki więzienne były okropne; kilkadziesiąt osób w jednym pomieszczeniu, wyżywienie bardzo skromne, jedno wiadro wody na cały dzień dla wszystkich. Ciepliński jednak od pierwszej chwili rozpoczyna konspirację. Wie, że jedyny ratunek to ucieczka. Rozważa jej możliwości. Dochodzi do wniosku, że należy próbować tylko siłą, przez rozbrojenie strażników. W tym celu wyszukuje bardziej bojowych więźniów, luldzi zdecydowanych na wszystko. Po dokonaniu wyboru z każdym z osobna, w nocy, na wspólnym posłaniu szeptem omawia swój plan. Na każdą noc wybierał innego upatrzonego towarzysza do spania, wyjaśniał mu swój plan, zachęcał, tłumaczył.
Nie zrealizował jednak swojego planu, bo w międzyczasie nadarzyła się inna korzystniejsza okoliczność. Otóż od pewnego czasu wyprowadzano ich na dziedziniec więzienny z rękami założonymi do tyłu, ze spuszczonymi głowami, na tak zwane „przechadzki". Pewnego ranka Łukasz zauważył, że na jednym odcinku dziedzińca strażnicy wybierają kilkunastu więźniów, (oczywiście nie z grupy politycznych), do jakiejś pracy w polu. Po chwili namysłu niepostrzeżenie odrywa się od swojej grupy i staje w szeregu wyznaczonych do pracy.
Wkrótce z łopatą na ramieniu znajduje się już poza więzieniem, kopiąc rowy gdzieś niedaleko poza miastem. Dwóch SS-manów z karabinami czuwało nad robotnikami. Gotowy na wszystko od razu powziął decyzję ucieczki. Najpierw trzeba było zorientować się w terenie, obrać odpowiedni moment nieuwagi SS-manów. Pola były puste, chłodna jesień, najbliższy obiekt to jakiś płot dość daleko i ten kierunek wydawał mu się najlepszy. Godziny mijały, strażnicy nudząc się, spacerowali wokół kopiących rowy. Musieli być bardzo znudzeni, skoro po pewnej chwili zaczepili ludzi pracujących w pobliżu w polu i rozpoczęli z nimi rozmawiać. Właśnie na taką chwilę czekał Ciepliński - wyskoczył z rowu i rozpoczął szalony bieg w stronę parkanu - z trudem, ale pokonał przeszkodę - drewniany parkan, i jak mógł najszybciej, nie oglądając się uciekał byle jak najdalej. Kiedy już dobiegł do pobliskiego wzgórza, spojrzał poza siebie i ku ogromnej radości zauważył, że SS-mani najspokojniej dalej rozmawiają, a więźniowie stoją i patrzą w jego stronę.
Biegł dalej przez jakieś łąki, pola, przez drogi i rowy, aż na jakiejś świeżo zaoranej ziemi upadł i stracił przytomność. Kiedy się obudził i otworzył oczy, było już jasno, następny dzień. Zdziwiony obcym dla siebie otoczeniem, dopiero po chwili uprzytomnił sobie czego dokonał. To gospodarze którzy wyjechali w pole furmanką po kartofle zobaczyli leżącego na skibach człowieka, zabrali go szybko na wóz, przywieźli do domu i zaopiekowali się nim. Widząc, że jest zbiegłym więźniem, bali się i radzili mu jak najszybciej odejść z ich gospodarstwa - wybrał się więc w dalszą drogę, by przybyć aż do Rzeszowa, do Staromieścia, gdzie spotkał ks. Józefa Czyża.
Ten chętnie go przyjął, ubrał, nakarmił i tak rozpoczęła się serdeczna przyjaźń i pamięć aż do śmierci. To pułkownik Ciepliński powierzył ks. Czyżowi wiele zadań, miedzy innymi prowadzenie tajnego archiwum AK - wszelkich rozkazów, dokumentów, meldunków. Ks. Czyż był też kasjerem ksiąg rachunkowych. Zawierzono ks. Józefowi i powierzono wielkie pieniądze, które rozdzielał wg rozkazu dowódcy.
Odrębną jego pracą było roznoszenie rozkazów, tajnych lisi o w do partyzantów, łączników, do ludzi zagrożonych, ratując' im w ten sposób życie. Przenosił je nieraz dwa razy w ciągu dnia przez linię obronną okopów niemieckich, za każdym razem ubrany w komżę, stulę, z bursą na piersiach i biretem na głowie udając, że spieszy do chorego. Wiele razy zatrzymywany był przez Niemców, ale po krótkiej rozmowie - znał bowiem dobrze język niemiecki - przechodził bez żadnej kontroli.
Mając stare już nieaktualne pieczątki parafii Brzozów, Sokołów i Staromieście, ratował życie wielu zagrożonym, dostarczane kennkarty oraz blankiety metrykalne - te szczególnie Żydom (poprzez parafiankę Kretową, której mąż przebywał w Oświęcimiu). Niejaki Kazimierz Dziopak wielokrotnie osobiście mu dziękował, że dzięki otrzymanej od niego kennkarcie uratował mu życie.
W niektórych dniach ks. Czyż miał dostęp do korespondencji pocztowej, wyłapując anonimy do władz niemieckich i do gestapo. Niszczył je, a do tych, którzy się pod donosem podpisali osobiście jeździł ostrzegając ich, aby więcej tego nie czynili. W ten sposób uratowano ks. Andrzeja Ostrowskiego - dziekana i proboszcza w Łące. Wychwycony na poczcie w Rzeszowie anonim, adresowany do Gestapo z okropnymi oskarżeniami, przekazał osobiście ks. Ostrowskiemu. Ten rozpoznał, że list pisany jest przez jego parafianina, a w dodatku pracownika parafialnego, którego ks. Józef przestrzegł, że jeżeli jeszcze raz to uczyni, grozi mu śmierć.
Uratował też innego parafianina, który prowadził ubój zwierząt za tajną ugodą z Niemcami (dostarczając im donosy). Chociaż jeszcze nikomu nie zaszkodził, tajny sąd AK wydał na niego wyrok śmierci. Sąd zwrócił się jeszcze do ks. Czyża, aby jako o parafianinie wydał o nim opinię. Ostatecznie przestrzeżono go tylko, wychłostano, ale odbierać mu życia ks. Józef stanowczo zabronił.
Od chwili, kiedy można było wysyłać paczki do Oświęcimia ks. Czyż regularnie, każdego tygodnia posyłał żywność na adres ks. Władysława Dobosza. Dzięki tej pomocy więzień przeżył gehennę obozu. Ks. Józef odbierał od znajomego dyrektora mleczami sery i masło i dostarczał konspiratorom dla ich potrzeb. Do konspiracyjnych celów wykorzystywał radio schowane przed Niemcami na strychu kaplicy cmentarnej, a słuchane przez parafianina Ungeheuera. W porozumieniu z dowództwem AK zainstalował u Ignacego Wiśniewskiego aparat, z którego przez całą wojnę słuchano komunikatów z Londynu, zaszyfrowanych piosenką lub hasłem. Ukryta piwnica pod jego pokojem niejednokrotnie zamieniała się w magazyn broni, zaś pistolet „Lama" komendanta Cieplińskiego przechowywał w kościele w figurze Świętej Katarzyny.
Inną jakże ważną pracą księdza Józefa była posługa w konfesjonale. Przed każdą akcją AK komendant Ciepliński nie zapominał o duchowym przygotowaniu swych żołnierzy i organizował spowiedź w kościele w Staromieściu. Były to przeważnie spowiedzi generalne - z całego życia.
Nie obyło się bez różnych szykan ze strony hitlerowców z powodu donosu volksdeutcha ze Staromieścia za przedwojenną akcję antyhitlerowską, a także za śpiewanie na Nabożeństwach Różańcowych „Boże, coś Polskę..., Ojczyznę wolną, racz nam wrócić Panie..."
Stąd groźną była rewizja w jego mieszkaniu przez gestapowców Flaschke i Pottenbauma, na których wkrótce AK wydało wyrok śmierci.
Jak odnotował ks. Czyż w swoich zapiskach, była to jesień 1943 r. Dwaj słynni kaci gestapowscy Flaschke i Pottenbaum z tupetem wtargnęli na wikarówkę w Staromieściu. Jeden z nich (Flaschke) był w mundurze gestapo. Drugi był w cywilu - blondyn, można by nawet powiedzieć przystojny, gdyby nie ten „katowski błysk oczu", pewny siebie, bezczelny, okrutny. Nie powiedzieli po co przyszli, nie pytali o dane personalne. Wiedzieli dobrze do kogo przyszli, nie przywitali się. Od razu jeden rozpoczął rewizję, drugi zadawał różne pytania, prowadzili wywiad. Przeglądał wszystko, nawet każdą książkę, interesował się każdym drobiazgiem np. znalazł kawałek grubego kabla - mógł uchodzić za ukradziony Niemcom - więc od razu pytania, skąd ten kabel? Ksiądz kanonik ze spokojem odpowiadał, że odebrał go dzieciom szkolnym, które się nim bawiły. Od razu padło następne pytanie, które to dziecko? W takich sytuacjach nie wolno było wymieniać żadnych nazwisk, gdyż wskazane osoby mogłyby być natychmiast przez gestapo wzywane i przesłuchiwane. Dlatego ks. Kanonik zawsze odpowiadał wykrętnie, że dzieci jest dużo, że trudno ich wszystkich znać, że nie wie, bo były w grupie itp. Na stole były jabłka - więc od razu pytanie skąd? I znowu trzeba było tak odpowiedzieć, by nie podać żadnego nazwiska.
Najwięcej strachu przeżył Ksiądz Kanonik ze swoją wprawdzie zamaskowaną piwnicą, ale pełną automatów, karabinów i granatów. Przechowywali w niej broń partyzanci z AK. Musiał jednak mimo strachu zachowywać spokój, by się w niczym nie zdradzić. Myślał wtedy o jakiejś możliwości ucieczki, ale okna były za małe i zamknięte, a za drzwiami stała obstawa gestapowców. Marzyłem - mówił - aby w razie odkrycia piwnicy zgromadzone tam ładunki wybuchnęły razem z nami.
Najważniejszą dla nich zdobyczą był metalowy duży biały orzeł polski w lśniącej oprawie - on najwięcej wzbudził w nich zainteresowania i pytań. Ksiądz kanonik tłumaczył, że jest to zabytkowa pamiątka rodzinna, z czego gestapowcy bardzo się śmiali i próbowali zniszczyć swymi lśniącymi butami. W ciągu około 2 godzin przetrząsnęli całe mieszkanie, każdy kąt ale nic nie znaleźli - całe archiwum AK było stale przechowywane na strychu kościoła.
Kiedy opowiedział o tej niecodziennej wizycie inspektorowi AK Łukaszowi Cieplińskiemu, ten niedługo wydał rozkaz likwidacji tych okrutnych gestapowców. W Rzeszowie na ul. Findera gestapowcy ci wraz ze swym woźnicą zostali rozstrzelani w słynnej, a zarazem tragicznej akcji AK. Oto kilka przykładów z bogatej działalności ks. kanonika Józefa Czyża, które zjednały mu wielki szacunek w środowisku braci akowskiej i wielki autorytet, którym cieszył się do końca życia. Nawet po wojnie żołnierze AK przesiadywali w jego pokoju, dyskutowali długie godziny, on, czym miał, ich częstował, nieraz i przenocował - tak było aż do jego śmierci, ciągle na plebanii w Przybyszówce bywali jacyś goście z czasów konspiracji - wspomnieniom wtedy nie było końca.
częstym gościem był następca Cieplińskiego Edward Brydak, pseudonim „Andrzej". Jednak zawsze, aż do śmierci ubolewał, że pomimo narażania się przez całą wojnę na tyle niebezpieczeństw, aby Polska była Polską wolną, niepodległą, to wraz z innymi akowcami uznano go za niebezpiecznego dla nowej powojennej rzeczywistości, a nawet za wroga.
Ośmiu najwybitniejszych dowódców AK Rzeszowszczyzny, jego najbliższych współpracowników osądzonych w Warszawie w procesie pokazowym skazano na śmierć i rozstrzelano. Dowody ich szlachetnej działalności w czasie wojny były pieczołowicie przechowywane przez ks. Czyża w archiwum AK.
Przez całą wojnę zbierał je, segregował i ukrywał - z początku w konfesjonale, następnie pod deskami na strychu kościelnym, dokąd nikt wstępu nie miał oprócz inspektora i innego Akowca Rzepki, pseudonim „Znicz", który co pewien czas przeglądał i porządkował tajne dokumenty. Archiwum przetrwało całą wojnę, mimo dużego uszkodzenia kościoła. Po wojnie (gdy decyzją ks. Bp. Bardy został mianowany proboszczem nowo utworzonej parafii w Trzebownisku) Ks. Kanonik przewiózł je w workach do Zaczernia i ukrył pomiędzy dwoma ścianami w budynku gospodarczym u niejakiego profesora Stopy. W czerwcu 1948 r. po aresztowaniu Cieplińskiego i innych jego kolegów A kowców, prawdopodobnie w skutek tortur, ktoś zdradził miejsce przechowywania Archiwum. Zostało zarekwirowane przez UB. Mam nadzieję, że żyjący jeszcze rzeszowscy Akowcy kiedyś odzyskają je jako cenną pamiątkę i dowód szlachetności AK i Akowców takich jak ich dowódca Łukasz Ciepliński, o którym pisał Ks. Kanonik całą duszą był oddany walce o wolność i niepodległość".
Powojenna tułaczka
Zacny prof. Stopa, stary Akowiec natychmiast po zabraniu Archiwum przez UB pojechał na rowerze do Ks. Kanonika do Trzebowniska, aby o wszystkim go powiadomić. UB nie aresztowało profesora Stopy, bo oznajmił im, że jakieś „papiery" przechowuje tu nie on, ale Ks. Czyż. Ksiądz proboszcz uczący wtedy katechezy - zabrał tylko najpotrzebniejsze rzeczy i zniknął natychmiast z Trzebowniska i to na 8 długich lat.
Wkrótce po wizycie prof. Stopy UB otoczyło plebanię w Trzebownisku. Na szczęście księdza proboszcza już nie było. W międzyczasie zdążył bowiem uciec rowerem do Rudnej, do swego przyjaciela Akowca Ks. Antoniego Olejarskiego. Stamtąd - pociągiem - wyjechał do Bytomia do Ks. Józefa Stefańskiego (kapelana Podokręgu Rzeszów), który się nim serdecznie zaopiekował i umieścił na plebanii parafii Najświętszej Maryi Panny.
Tutaj przez rok, nie meldowany, pod innym nazwiskiem ks. Czyż pracował jako wikariusz, razem z ukrywającymi się innymi kapłanami: M. Sternalem i M. Wosiem. Poszukiwany, również listem gończym pewnego dnia ks. Woś został rozpoznany i aresztowany, przewieziony do rzeszowskiego więzienia i okrutnie torturowany. Po wyroku skazującym, przebywał w wiezieniu 6 lat.
Po aresztowaniu ks. Wosia ks. Czyż natychmiast wyjechał do Wrocławia. Była to trafna decyzja, gdyż jeszcze tego samego dnia po południu UB zjawiło się na plebanii. Kiedy funkcjonarjusze dowiedzieli się, że ksiądz wyjechał w nieznanym kierunku, jeden z nich miał powiedzieć „Ot s...syn znowu nam uciekł".
Drugim miejscem ukrywania się rzeszowskich kapelanów była parafia na Psim Polu we Wrocławiu. Tu duszpasterzował (po zmianie nazwiska) Akowiec Ks. Ignacy Pawlikiewicz i przyjmował wszystkich, których UB poszukiwało. U niego ukrywali się ks. Wiktoś, ks. Komborski, ks. Belch, a od 1950 r. ks. Szternal i ks. Czyż, który mieszkał na ulicy Karłowicza i był kapelanem Sióstr Karmelitanek. Niestety i to miejsce okazało się niebezpieczne, tym razem za przyczyną niejakiej pani Kornaszewskiej. Mieszkała przy ulicy Kochanowskiego we Wrocławiu i pracowała jako kierowniczka sklepu z dewocjonaliami w rynku. Oczywisciie to jej zajęcie - jak pisze ks. Kanonik Czyż - było tylko „zasłoną dymną", za którą ukrywała zakonspirowaną akcję konfidenta i donosiciela władz komunistycznych.
Rozpoznany i zdradzony, tylko przypadkowo uniknął aresztowania. Kiedy UB przyszło po Niego - nie zastało Go w domu. Ostrzeżony już do niego nie wrócił, udając się na dalszą tułaczkę, tym razem do Poznania, gdzie ukrywał się przez następne 6 lat za klauzurą Sióstr Urszulanek, jako ich kapelan. Przebywał tutaj aż do słynnych wydarzeń czerwca 1956 r., kiedy po uchwaleniu amnestii miał propozycję zostania proboszczem w jednej z poznańskich parafii. Wolał jednak wrócić do swej macierzystej diecezji przemyskiej.
Proboszcz w Przybyszówce
Skierowany został na krótko do pracy w Farze Jarosławskiej, a od 8 11 1958 r. na probostwo do Nozdrzca. Po śmierci ks. Franciszka Haby ks. Biskup mianował go proboszczem w Przybyszówce. Przez ponad 18 lat, aż do śmierci 28 IX 1985 r. był przykładnym kapłanem. Dbał o materialny i duchowy rozwój powierzonej mu parafii.
 

Przetwarzamy dane osobowe w celu realizacji usług i zgodnie z Polityka prywatności.